Generał brygady Aleksander Arkuszyński "Maj" to legenda wśród żołnierzy Armii Krajowej, którym przyszło walczyć z dwoma wrogami: niemieckim i - po wojnie - sowieckim - pisze Wiesław Pierzchała.
Popisowa akcja generała to opanowanie - bez jednego wystrzału! - siedziby UB w Pabianicach przy ulicy Gdańskiej naszpikowanej posterunkami MO, NKWD i Ludowego Wojska Polskiego.
Nic więc dziwnego, że bezpieka nigdy mu nie darowała swojej kompromitacji i nękała go aż do lat 80. Dziś generał Arkuszyński ma 91 lat i nadal jest w świetnej formie. Stąd jego obecność na zorganizowanej przez Księgarnię Wojskową promocji swoich wspomnień "Przeciw dwóm wrogom" w łódzkiej Hali Sportowej, gdzie ze swadą udzielał wywiadów, podpisywał książkę i odpowiadał na pytania swoich sympatyków.
Ordery butnego gospodarza
Okupacyjna rzeczywistość to nie tylko potyczki z Niemcami, lecz także akcje "zaopatrzeniowe". Jedna z nich odbyła się jesienią 1943 roku w majątku Stefana Endera w Moszczenicy pod Piotrkowem. Stały tam pałac i fabryka tkanin. Gospodarz należał do znanego, majacego niemieckie korzenie, rodu fabrykanckiego z Pabianic.
- Stefan Ender był butny i mało komunikatywny - wspomina Aleksander Arkuszyński. - Ciągle rozgłaszał, że nie lęka sie żadnych polskich bandytów i że da sobie z nimi radę.
Przeliczył się. Oddział partyzancki "Maja" otoczył rezydencję, wyłamał drzwi i wtargnął do środka. W holu stał wystraszony gospodarz. Trzymał ordery, które miał dostać od władz II RP. Zapewniał przy tym, że nigdy nie krzywdził Polaków.
- Wzięliśmy pod uwagę, że w swojej fabryce Niemiec Stefan Ender zatrudniał wielu Polaków, dlatego nic mu nie zrobiliśmy - twierdzi gen. Arkuszyński. - Zarekwirowaliśmy za to tkaniny koszulowe i pościelowe, które załadowaliśmy na wozy i oddaliliśmy się.
Po tzw. wyzwoleniu przez Armię Czerwoną Aleksander Arkuszyński nie złożył broni. Tym bardziej, że w jego rodzinnej wsi Dąbrowa nad Czarną pod Opocznem dotknęła go rodzinna tragedia. Wkraczający Rosjanie zamordowali jego 20-letniego brata Stanisława. Zabitemu ściągnęli buty, spodnie i zegarek.
Piętnaście minut w UB
Przyszły generał związał się z Ruchem Oporu Armii Krajowej i stanął na czele oddziału partyzanckiego, który 10 czerwca 1945 roku rozbił siedzibę UB w Pabianicach. Osadzono w nim dziesięciu byłych żołnierzy AK i cywilnych więźniów politycznych, których bito i torturowano. Postanowiono ich uwolnić. W tym celu zdobyto dwa auta: "łazika" i ciężarówkę, uszyto mundury LWP i NKWD i ruszono do akcji. Zaplanowano ją na godz. 19.30, gdy zapadał zmierzch.
Partyzanci użyli fortelu. Podjechali pod siedzibę UB z rzekomo rannym, zakrwawionym żołnierzem. Wartownik przy drzwiach próbował oponować, ale został wepchnięty do budynku i rozłożony na podłodze. Wkrótce obok niego leżało dwóch kolejnych rozbrojonych ubeków. Wkrótce dołączył do nich czwarty, który wydostał się przez okno na piętrze i zsuwał się po rynnie. Piąty ubek przyszedł na nocną zmianę i też został obezwładniony i skrępowany.
- Akcja trwała 15 minut - opowiada Aleksander Arkuszyński. - Ubeków zamknęliśmy w celach, a klucze wzięliśmy ze sobą. Zabraliśmy wszystkie akta oraz maszynę do pisania, a z wartowni broń i dwa rowery. Na ciężarówkę wsadziliśmy uwolnionych aresztantów. Jeden z nich był tak pobity, że nie mógł wejść o własnych siłach. Był to sierżant Kazimierz Kusiak "Wojnowicz", szef wywiadu i dowódca grupy dywersyjnej w obwodzie AK Łask. Inny z uwolnionych siedział za to, że w zbożu, które przywiózł do młyna, znaleziono wołka zbożowego, więc uznano go za... sabotażystę gospodarczego.
Partyzanci wycofali się w rejon lasów za Dłutowem i rozproszyli się. Nazajutrz szef UB w Pabianicach - jak mówili świadkowie - szalał z wściekłości. Rozdzwoniły się telefony i posypały rozkazy od okolicznych komend UB i MO. Na rogatkach miast pojawiły się szlabany i budki kontrolne. Spenetrowano tereny wokół Pabianic, ale uczestników brawurowej akcji nie schwytano.
- Owym szefem UB, który miał fatalną reputację, był niejaki Baśko - informuje gen. Arkuszyński. - Zetknąłem się z nim 11 sierpnia 1945 roku, gdy w ramach ujawnienia się zgłosiliśmy się z "Cisem" i "Mściwojem" do siedziby UB w Pabianicach. Siedział za biurkiem w towarzystwie oficera NKWD. Gdy spytał, czy nie wiemy, co za banda napadła na jego urząd, "Cis" nie wytrzymał i wypalił: "To nie żadna banda, lecz my, oddział żołnierzy AK! Niezła była robota, prawda?". Chciał jeszcze cos powiedzieć, ale Baśko nie zdzierżył i chciał uderzyć kolegę, ale oficer NKWD powstrzymał go mówiąc "Nielzja, nielzja. Patom...".
Duch Moczara
Owe "patom" nastąpiło po kilku latach: 21 lipca 1949 roku. Aleksander Arkuszyński mieszkał wtedy w Łodzi. Zdążył się ożenić z Janiną (zmarła w 1984 roku) oraz podjąć studia na Wydziale Przemysłu Spożywczego WSGW w Łodzi. Na ulicy podeszło do niego dwóch drabów, chwyciło pod ręce, wpakowało do czarnego citroena i zawiozło do cieszącej się ponurą sławą siedziby UB przy ul. Anstadta w Łodzi, gdzie wcześniej rezydowało gestapo.
- Wprawdzie Mieczysława Moczara już tam nie było, ale jego duch unosił się między murami - przyznaje gen. Arkuszyński. - Zaczęły się przesłuchania. Nie byłem katowany, ale dręczony na każdym kroku. A to śledczy rzucił we mnie kałamarzem, a to kopnął w stołek, na którym siedziałem, tak, że runąłem na podłogę. I ciągłe wyzwiska. Moi prześladowcy chcieli, abym przyznał się do absurdalnego zarzutu: zamordowania siedemnastu skoczków radzieckich podczas II wojny światowej. Tymczasem każdy wiedział, że zlikwidowaliśmy siedemnastu żołnierzy-Kałmuków, którzy byli na żołdzie niemieckim i dawali się we znaki mieszkańcom powiatu opoczyńskiego.
Kułak i syn krwiopijcy
Arkuszyński nie ugiął się i nie przyznał do sfingowanych zarzutów. W listopadzie 1951 roku zaczął się proces. Prokurator przedstawiając sądowi oskarżonego "Maja" oznajmił: - Oto wróg Związku Radzieckiego, wróg socjalizmu i Polski Ludowej, syn kułaka i wiejskiego krwiopijcy.
Dziś śmieszy ten bełkot, ale Arkuszyńskiemu nie było wtedy do śmiechu. Jednak nawet ówczesny sąd uznał, że zarzuty są wyssane z palca i uniewinnił przyszłego generała. Ten opuścił więzienie, skończył studia i zamieszkał z żoną w podłódzkim Ksawerowie, gdzie został kierownikiem przetwórni spożywczej. Mieszka tam do dziś. Ma dwóch synów i pięcioro wnucząt. Z czasem doczekał się awansów, wysokich odznaczeń i tytułów honorowego obywatela Pabianic i Piotrkowa Trybunalskiego. Pytany, czy warto było walczyć z dwoma wrogami, odpowiada bez namysłu, że gdyby cofnąć czas postąpiłby tak samo.
Artykuł pochodzi z dodatka do Dziennika Łódzkiego "Kocham Łódź" z dn. 20.02.2009
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz